sobota, 27 kwietnia 2013

Weekend

Nareszcie!!! Zaczął się milutko, bo kwietniowym BeautyBox'em


W środku:
- balsam ochronny do ust Burt's Bees- jeden z moich ulubinych
- lakier Herome w kolorze zgaszonej pomarańczy
- płyn do płukania ust z nowej, w Holandii, marki CB12
- kule do kąpieli, zupełnie nieznanej mi firmy- Attirance
- i żel pod prysznic Grace Cole, o pysznym owocowym zapachu.

Jeśli miałabym pokusić się o ocenę zawartości pudełka, to nie jest zle, bo wszystkie kosmetyki zużyję z dużą przyjemnością; ale jeżeli chciałabym podsumować ich wartość, to myślę, że ta ostatnia niewiele przekracza sumę, którą zapłaciłam za tego box'a. Same oceńcie, czy zapłaciłybyście prawie 15e. Mnie się generalnie podoba.

W Holandii dziś świeciło słonko, więc zamiast gnić przed telewizorem i uprawiać skakanie po kanałach, wybraliśmy się nad morze. Muszę przyznać, że trochę wiało, nie wiem czemu mnie to jeszcze dziwi;)


Kto mu dał skrzydła???


Jak się nie ma psa....



A co tam u Was?

Pozdrawiam i życzę cudnego weekendu:)

środa, 24 kwietnia 2013

Estee Lauder Revitalizing Supreme Eye Balm


Nie wiem dlaczego w ogóle kupiłam ten krem. Chyba zostałam znakomicie zmanipulowana przez panią w sklepie, która na jego temat stworzyła hymn pochwalny. Dopiero po czasie doszłam do wniosku, że zapewne procent od sprzedaży uruchomił w niej pokłady erudycji i kreatywności. Nabrałam się i mam za swoje. Zresztą muszę przyznać, że w perfumeriach dostaję małpiego rozumu, a logiczne myślenie zostaje przed drzwiami.
Przejdźmy do wychwalanego pod niebiosa, przez panią elokwentną, kremu.


Zamknięty jest, jak to u EL, w bardzo eleganckim, luksusowo wyglądającym słoiczku. Aby go wydobyć trzeba więc grzebać, ale dzięki temu zużywamy krem do samego końca. Mi to jakoś specjalnie nie przeszkadza, nie ukrywam jednak, że wolę dozowniki.
Produkt ma dość gęstą, kremową konsystencję, czyli taką jaką lubię. Zawiera w sobie mikroskopijne złote drobinki, które w zamierzeniu mają odbijać światło rozświetlając skórę pod oczami.
Nie mogę zapomnieć o zapachu, bo krem go posiada. Jest bardzo delikatny, świeży i przyjemny, powiedziałabym, ze neutralny.

Produkt przeznaczony jest do skóry dojrzałej i został oparty na, opatentowanej przez Estee Lauder, super technologii IntuiGen, wspomagającej naturalną zdolność skóry do aktywacji; oraz SIRT-1, która pobudza naturalną aktywację genu długowieczności. Oprócz tego kosmetyk zawiera silne przeciwutleniacze, substancje przeciwdziałające podrażnieniom, a także składniki stymulujące barierę ochronną.
Producent określa go mianem kremu wielozadaniowego, który odpowiada na wszelkie potrzeby skóry, redukując jednocześnie główne oznaki starzenia. Krem, z założenia, powinien wspaniale nawilżać, koić, przywracać skórze jędrność, elastyczność, napięcie i delikatnie wypełnić drobne linie wokół oczu, oraz opóźniać pojawienie się kolejnych. Co więcej, powinien też natychmiast odżywiać i rewitalizować. Jednym słowem, z opisu wynika, że jest to krem doskonały i wręcz stworzony dla mnie.
I tu zaczynają się kłopociki, bo po 4 miesiącach regularnego stosowania nie zauważyłam żadnej poprawy stanu mojej skóry pod oczami.
Na początku używałam go razem z serum ANR i było "możliwie", bez szału, ale dało się żyć.


Serum- miniaturka szybko się skończyło i zaczęła się męka. Bo ten krem jest niebywale wydajny, co w tym przypadku, zdecydowanie, plusem nie jest.

Produkt w ogóle nie nawilża, i nie ważne czy kładę cienką, czy grubą warstwę. W tajemniczy sposób wchłania się a raczej znika? wyparowuje? pozostawiając skórę totalnie suchą. Ja nie potrafię zrobić na niej makijażu- korektor wchodzi we wszystkie zmarszczki, nawet takie, o których istnieniu nie miałam pojęcia.
Nie będę tu wspominać o redukcji linii, rewitalizacji, ukojeniu i innych obietnicach, bo i nie ma o czym. Krem nie spełnia nawet podstawowej funkcji, czyli nawilżania, więc i reszta leży w sferze marzeń.
Nie wiem też dlaczego jest przeznaczony i na dzień i na noc. Drobinki w nim zawarte w zasadzie determinują go jako krem dzienny, bo po jakiego grzyba mam się rozświetlać na noc? No chyba, że jest to ten luksus, za który zapłaciłam. Jeśli tak to gratuluję. I marce i sobie. Dobra, wiem, czepiam się szczegółów, ale od kremu z górnej półki wymagam trochę więcej.
To jest moja bardzo subiektywna opinia, bo być może któraś z Was go stosowała i jest zadowolona. Także wcale nie musicie się nią kierować. To tylko drobna sugestia i lojalne ostrzeżenie- zanim sięgniecie po ten krem, przetestujcie próbkę.

Ściskam;)

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Kiko wędruje do...

Pewnie myślałyście już, że zapomniałam o rozdaniu, co? Otóż nie! Po prostu jestem w szoku od soboty i otrząsnąć się nie mogę. Zgłosiło się Was ponad 60! W życiu bym nie pomyślała! Dziękuję Wam bardzo, bardzo serdecznie i niemniej serdecznie pragnę powitać te z Was, które w ostatnich dniach postanowiły tutaj  dołączyć. Mam nadzieję, że nie Jesteście tu jedynie przelotem i zostaniecie na dłużej. Ja ze swej strony postaram się nie zanudzić Was na śmierć;). Jakby co, dajcie znać;)

Pora na wyniki







Nagrodę główną wylosowała:


Jako że liczba zgłoszeń przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania, nie miałam serca ani sumienia, obdarowywać tylko jedną z Was.
Dlatego też


zostaną posiadaczkami zestawu maseczek Dr. van der Hoog'a.
Już wysyłam do Was maile.
Jeszcze raz serdecznie dziękuję za tak ogromny, dla mnie, odzew. Ściskam mocno każdą z Was a szczęściarom gratuluję;)


piątek, 19 kwietnia 2013

Stenders- różany pelling solny

O tej marce dowiedziałam się oczywiście od Was. Tak ją zachwalałyście, że w końcu postanowiłam zbadać temat osobiście, jako że nie lubię nie wiedzieć o czym się mówi. Mój wybór padł, między innymi (!), na wcześniej wspomniany peeling. I to on będzie dziś gwiazdą, bo z całą pewnością nią jest i zasługuje na owacje. Na stojąco.
Stenders pochodzi z Łotwy. Swoje kosmetyki wyrabia ręcznie i opiera na naturalnych składnikach. Znajdziemy w nich oleje, wosk pszczeli, wyciągi roślinne, rośliny suszone, oraz naturalne olejki eteryczne. Wszystkie produkty zamknięte są w ekskluzywnie wyglądających opakowaniach, a chyba każdy lubi jak coś jest ładnie podane.
Oferta firmy jest przebogata- od żeli pod prysznic, przez suflety, mydła, pianki, jogurty, kremy, toniki, masła, peelingi, balsamy na mlekach i miodach kończąc. Każda znajdzie coś dla siebie i mogę zagwarantować, że przepadnie z kretesem.
Wracając do peelingu.

Zamknięty jest w plastikowym pudełku z odkręcanym wieczkiem, co moim zdaniem jest niezbyt dobrym rozwiązaniem- sól, która chcąc nie chcąc, wydostaje się na opakowanie utrudnia jego zamknięcie. No ale to szczegół.


Najważniejsza jest zawartość, a do niej nie mogę się przyczepić. Jest na bogato.


Bazę peelingu stanowią olej jojoba i olej ze słodkich migdałów. Oba doskonale nawilżają, regenerują i zmiękczają. Są łatwo wchłanialne i nadają się do każdego rodzaju skóry, nawet wrażliwej.
Poza tym w składzie znajdziemy masło shea, glicerynę, olejki eteryczne- geraniowy i cytrynowy, oraz suszone płatki róż. Te ostatnie stanowią, dla mnie, tylko estetyczny, cieszący oko, dodatek, bo nie zauważyłam, aby miały jakiś znaczący wpływ na skórę czy efektywność samego zabiegu.
Drobinki peelingujące to nic innego jak sól morska, czyli ta najcenniejsza, bo najbogatsza w mikro i makro elementy, które nie są obojętne dla naszego ciała. Kosmetyki z jej zawartością wspomagają odnowę i regenerację. Działają też oczyszczająco, antybakteryjnie i przeciwzapalnie. Dlatego też zimą i wczesną wiosną najczęściej sięgam po peelingi solne. W tym czasie moja skóra wymaga porządnego oczyszczenia, po miesiącach duszenia się pod grubą warstwą ubrań.


Na opakowaniu znalazłam informację, że peeling  należy dodać do wanny, rozpuścić i po prostu poleżeć. No, ale jak w taki sposób pozbyć się martwego naskórka? Owszem taka kąpiel znakomicie odpręża, uspokaja i nawilża całe ciało i nie mogę powiedzieć żeby była nieprzyjemna. Jednak nie o to przecież w peelingu chodzi, więc ja stosowałam go normalnie na wilgotne ciało pod prysznicem. Dopiero całkiem niedawno, na stronie internetowej sklepu, znalazłam jego instrukcję obsługi, zwyczajową. Na opakowaniu jej nie ma, co może wprowadzać w błąd i wywołać lekką konsternację.


Peeling jest bardzo gęsty, przez co doskonale się rozprowadza, nie spływa, nie przecieka przez palce.
Jest wydajny i na wyszorowanie całego ciała, wbrew pozorom, wystarcza niewielka jego ilość. Kryształki soli są w sam raz- nie za grube i nie za małe, przez co rozpuszczają się w idealnym czasie wystarczającym na porządny zabieg. Trzeba jednak pamiętać, że to jednak sól, która nałożona na podrażnienia , np. po goleniu czy depilacji, lubi zapiec jak cholera.
Produkt jest wręcz nasączony olejami, dzięki którym nasza skóra jest genialnie nawilżona, odżywiona, gładka i miękka. I nie jest efekt tymczasowy- do następnego prysznica- ale utrzymuje się kilka dni. Przez to wiem, że peeling rzeczywiście działa i usuwa to co ma usuwać, a gładkość skóry nie wynika po prostu z jej "zaolejowania".


Nie mogę nie wspomnieć o zapachu, bo jest po prostu boski. I nie ma w tym przesady. Ogólnie nie przepadam za aromatem róż i nawet olej różany, który świetnie działa na moją cerę, nie wzbudza we mnie entuzjazmu. Z tym jest inaczej i jeśli możecie sobie wyobrazić świeży, pobudzający a zarazem zmysłowy, seksowny i intrygujący zapach róż to znalazłyście swój ideał. Jest genialny!

Ten produkt spełnia wszystkie moje podstawowe wymagania, a nawet więcej, bo zaspokaja moją babską próżność. Używając go, naprawdę można poczuć się luksusowo i wykwintnie. Jak gwiazda ;)

Zresztą powiem Wam, że Stenders w jakiś magiczny sposób mnie pociąga. Filozofia firmy, dbałość o klienta, opakowania, składniki, zapachy sprawiają, że to klasa sama w sobie. I kusi, oj kusi.

http://www.stenders-cosmetics.pl/

niedziela, 14 kwietnia 2013

Cukier na paznokciach....


....czyli KIKO Sugar Mat.

Lakier ma numer 638 i jak sama nazwa wskazuje- jest matowy.

Dość szeroki pędzelek znacznie ułatwia nakładanie i skraca jego czas- w zasadzie jedno zdrowe maźnięcie wystarcza na pokrycie całego paznokcia. Na zdjęciach widzicie jego dwie warstwy.
Lakier bardzo szybko wysycha sam z siebie, nie ma potrzeby stosowania wysuszacza i dziś pominęłam mój ulubiony Good To Go z Essie. Zresztą myślę, że gdybym go użyła to efekt matu zniknąłby.
Kolor to kawa z mlekiem z odrobiną szarości- raczej niespotkany, który pasuje w zasadzie na każdą porę roku. Na pewno będzie cudnie wyglądał przy opaleniźnie.

Lakier wygląda, moim zdaniem, dość ostro, trochę industrialnie, surowo, ale ciekawie. Mi kojarzy się z betonem i zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim się spodoba. Mnie zachwycił.


Dobrego tygodnia;)

piątek, 12 kwietnia 2013

Upolowane w Rzymie

To było niczym polowanie. I to jak na grubego zwierza- z nagonką, czajeniem się, wymowną ciszą ze strony mego Męża i w końcu z rezygnacją, bo zwierz ni jak z ukrycia wyleźć nie chciał.
Przed wyjazdem zacierałam łapki i snułam marzenia, czego to ja sobie nie przywiozę. Odłożyłam pewną sumkę, aby sobie trochę zaszaleć. Niestety nie udało się za bardzo.
Spodziewałam się znaleźć jakieś włoskie marki- choćby sieciowe, butiki z oryginalnymi rzeczami- niekoniecznie znanych marek, ciekawą biżuterię lub coś do domu, tak jak to było na Sycylii. Nic z tych rzeczy. Nie znalazłam nawet Armaniego, na którego kolorówce bardzo mi zależało. Poza tym w Rzymie były te same sklepy co w Holandii czy Polsce, więc targanie ciuchów z Zary, Mango czy H&M mijało się dla mnie z celem. Nie wiem, może zle szukałam. W każdym razie nie obkupiłam się jakoś specjalnie. Zresztą, nie będę ukrywać, że jest w tym trochę mojej winy, bo obchód sklepów odłożyłam na ostatni dzień, czyli Poniedziałek Wielkanocny. Wiele z nich było zamkniętych, a reszta obłąkańczo oblężona. Gdyby nie galeria handlowa na Dworcu Termini, to pewnie przywiozłabym tylko breloczek.
:)

O tej bluzie marzyłam jako nastolatka;) ale gdyby nie była w 50% przecenie, pewnie bym się nie skusiła. Normalnie kosztuje prawie 70euro!!! Zresztą GAP mnie rozczarował- bardzo przeciętna jakość za dość duże pieniądze.

Kropki uwielbiam , więc nie mogłam przejść obojętnie obok tej apaszki. Zakupiona w OVS jedynej włoskiej sieciówce, na którą, jakimś cudem, trafiłam.

Torebkę pokochałam od pierwszego wejrzenia. Kojarzy mi się klockami Lego, których jestem ogromną fanką.

Buszowanie po KIKO. Niestety sklepik był maleńki i nie było w nim wszystkiego czego szukałam. Jenak i tak jestem przeszczęśliwa że udało mi się go namierzyć, przetrzepać i troszkę przetrzebić.

Pierwsze dwa lakiery to te, które dają na paznokciach efekt cukru, lub jak ktoś woli- piasku.

Błyszczyki i tusze.

 I na koniec róż


To tyle. Nie jestem do końca usatysfakcjonowana, ale lepszy rydz niż nic i narzekać nie będę. Przynajmniej zaoszczędziłam;)

Jak widzicie nie przywiozłam tego wiele, ale i tak chcę się z Wami podzielić :). Wystarczy, że obserwujecie mego bloga i zgłosicie się pod TYM postem. Miło mi będzie jeśli umieścicie informację o rozdaniu na swoich blogach;) Z góry wszystkim dziękuję:)
A co można zgarnąć?

-błyszczyk powiększający usta
-tusz do rzęs
-lakier Sugar Mat fuksjowy
-lakier... hmm....normalny niebieski
-5 maseczek Dr.van der Hoog

Jeśli tylko macie ochotę- zapraszam. Rozdanie trwa do 20 kwietnia do północy. W komentarzu zostawcie, proszę, swój nick i adres maila.

Dziękuję raz jeszcze.
Życzę Wam słonecznego, ciepłego i wiosennego w końcu, weekendu ;)

czwartek, 11 kwietnia 2013

Ciao Ragazze

Rzymskie wakacje dobiegły końca. Myśląc o tym ogarnia mnie żal i nostalgia. Co tu gadać- było bosko. Miasto jest piękne, ma cudowny klimat, Włosi przesympatyczni, pogoda wiosenna, a o jedzeniu chyba nie trzeba wspomiać. Najchętniej bym się tam przeprowadziła i wiodła sobie leniwe, spokojne życie, doprawione pyszną kawą, genialnymi lodami, makaronami no i winem. Hmmmmm. Dobrze, że marzenia są za darmo;)
Czas zejść na ziemię i zrelacjonować Wam moje krótkotrwałe oderwanie od rzeczywistości, moje "la dolce vita".
W zasadzie nie wiem od czego zacząć- tyle się działo. Przede wszystkim tym z Was, które wybierają się do Rzymu radzę omijać wszelkie święta i wakacje. Takiego tłumu ludzi to ja chyba w życiu nie widziałam. Wszędzie kolejki- do muzeów, Bazyliki, po kawę, po jedzenie, w sklepach do kasy- po prostu wszędzie i to nie tam jakieś kolejeczki, tylko solidne, kilometrowe koleje, niekiedy na godzinne stania. To był obłęd. Z tego powodu nasz wyjazd trochę stracił na uroku. Spodziewałam się turystów, to chyba oczywiste, no ale proszę Was, nie aż tylu! Także lojalnie ostrzegam, przemyślcie czas wyjazdu.
Nachodziłam się za wszystkie czasy. Pewne mięśnie, których nie podejrzewałam nawet o istnienie, wieczorem dawały o sobie boleśnie znać. Ale nic to, było piekielnie warto. Nasyciłam oczy, duszę, odpoczęłam i totalnie zresetowałam. Oprócz tego pewien niezidentyfikowany obiekt nielatający niestety, ale za to uformowany wokół tego, co się potocznie nazywa talią, powiększył swe rozmiary. Znacznie.

Oto i kawałek Rzymu

gdyby nie ten tłum zobaczyłybyście "Schody Hiszpańskie"

Bazylika i Plac Św. Piotra, hmmmmmm, taaaaaaa

jedna z ulic sklepowych, po prostu brak słów, ale wyobrazcie sobie co się działo w sklepach- ma.sa.kra.

Tak było- na ogół. Jednak udało nam się znalezć kilka mniej okupowanych miejsc, lub dopchać się bliżej;)

Koloseum- nie było szans na wejście do środka

 fontanna Di Trevi- tu niezwykle skuteczne okazały się mało kulturalne, ale za to mocne, łokcie


Gwardzista Szwajcarski i Legionista ( na dole) + telefon = znak czasów

trochę włoskiego szyku

 i włoskiej pizzy


Zobaczyliśmy w zasadzie to, co chcieliśmy zobaczyć, ale mieliśmy zawrotne tempo i prawdę mówiąc przebiegliśmy przez miasto. Nie było czasu, ani warunków, aby przysiąść na kawkę, powdychać atmosferę, po prostu się pogapić. Rzym ma tak wiele do zaoferowania, że na pewno tam wrócimy, w dogodniejszym czasie i już na spokojnie. To już postanowione;)
Cudne miasto, cudni ludzie, cudne jedzenie, cudna atmosfera. Wymarzone miejsce na wyjazd we dwoje;)

Pozdrawiam serdecznie.
Uchachana Marta (to przez wino, na co dzień jestem poważną, stateczną kobietą;) )

Jutro będzie o zakupach, no bo nie oszukujmy się, coś tam w tym tłumie przygarnęłam;) Chyba inaczej nie byłabym sobą;)